_

Słomianych zapałów w młodości miałem sporo, modelarstwo, karate, filatelistyka, szachy itp. itd., ale jakoś motocykli w tym nigdy nie było. Jak sięgam pamięcią to jedynie gdzieś tam przed jakimś weselem na wsi narzeczony siostry ciotecznej … (i tu litania się ciągnie) przewiózł dzieciaki starą WSK (chyba) po lesie, jakiś sąsiad podwiózł mnie MZ (chyba) na przystanek (mocno później narzekał bo mu przeciwbalans aktywnie w zakrętach włączałem – warte zapamiętania skutki niepouczenia pasażera jak motocyklem się jeździ). Innych śladów motocyklizmu brak, tradycji w rodzinie żadnych (poza rdzewiejącym w szopie u dziadka poniemieckim bokserem z przyczepą), ale gdzieś musiała tlić się jakaś iskierka.

Dała o sobie znać dość późno, byłem już sporo po trzydziestce, po kilku latach dojeżdżania samochodem do pracy dość miałem korków miejskich, dojazd rowerem nie wchodził w grę więc wymyśliłem sobie skuter. Uprawnień do motocykli nie miałem więc jedynie 50cc wchodziło w grę i tak pojawił się czerwony chińczyk pod polską marką, o mocy leciwej suszarki i wyglądzie multipli. Szybko dość zrozumiałem, że nie jest to coś, czym da się jeździć w większym mieście. Po chodnikach jak rowerem nie można a na arterii trzypasmowej zdecydowanie niebezpiecznie z tymi rowerowymi osiągami (przy dobrym wietrze i sprawnym wspomaganiu nogami po trzech pacierzach osiągał może te zawrotne, przepisowe 45km/h).

Zrobiłem nim w pierwszym sezonie łącznie 400 kilometrów, na zimę trafił do garażu sąsiada i tam już pozostał obrastając kurzem przez lat prawie dziesięć, gdy go w końcu wystawiłem i sprzedałem. Jakoś chęci wyciągnięcia go, odpalenia i prób jeżdżenia nie było. I nie miało to absolutnie nic wspólnego z lekcją o tym, że piasek na asfalcie, rondo i jednoślad to nie jest wcale najlepsze połączenie, o czym świadczą dobitnie zniszczony zegarek, spodnie, buty i trochę zadrapań. Lekcja ta odbyła się bowiem już w dniu zakupu, na pierwszej przejażdżce.

W sierpniu 2014 zeuropeizowało się prawo i kierowcom z kat. B umożliwiono legalną jazdę jednośladami o pojemnościach do 125cc i ograniczonej mocy. Iskierka gdzieś tam się znowu rozpaliła, rok później, znowu po długim przekopywaniu internetu, katalogów, zwiedzaniu salonów zdecydowałem się na całkiem poważny skuter, czerwona (jakoś biały, brązowy czy czarny mi nie podchodziły estetycznie i praktycznie) Honda PCX 125. To już była maszyna zdolna do bardzo sprawnej jazdy w ruchu wielkomiejskim, łatwa do przeciskania się w korkach, ze świateł do tych 50-60km/h nie ustępowała dobrym samochodom. Dawało się tym jechać obwodnicą z prędkościami tirowymi (w porywach wiatru i z górki nawet prawie prawie do przepisowego maksimum), choć do przyjemności raczej taka jazda nie należała ze względu na małą masę i wrażliwość na podmuchy.

PCXem jeździłem głównie do pracy, na działkę, coś załatwić na mieście. Wprawdzie uzależniałem to jeszcze od pogody, ale też i jakieś drobne opady czy zimno nie były większą przeszkodą. Potrafiłem jeździć do końca grudnia i zaczynać wczesną wiosną. Przejechałem nim ponad 19000 km w ciągu 5 lat i pewnie, gdybym miał warunki, stałby do dziś w garażu od czasu do czasu wyciągnięty na przejażdżkę.

No ale gdzieś tam zbliżyło się te okrągłe 50, mając trochę czasu wolnego pod koniec wakacji szukałem jakiegoś nowego „wyzwania”. A że prawo potrafiono zmieniać z dnia na dzień, więc po trosze chcąc się też zabezpieczyć przed deeuropeizacją uprawnień zapisałem się na kurs na kat. A i wiosną następnego roku miałem nowy kartonik w portfelu.

A że były uprawnienia, trochę pojeździłem kursowym Gladiusem to i jakoś tak ta iskierka motocyklizmu zaczęła się bardziej rozpalać. I tak jak połowinka przejechawszy kawałek trasy naszą Laguną z mocniejszym dieslem kazała mi sprawdzić, czy jej Clio się nie zepsuło „bo coś słabo ciągnie”, tak i ja przesiadając się na PCXa po jedzie kursowej zaczynałem mieć pewien „niedosyt mocy”.

Tym razem nie musiałem przekopywać internetu, wiedziałem że chcę mieć „automat” dla wygody, wybór w motocyklach więc był ograniczony tylko i wyłącznie do Hondy, która jako jedyna miała takie rozwiązanie. Wybór między praktycznym dużym skuterem a klasycznym motocyklem też był raczej prosty, większe koła w motocyklach w sam raz na polskie dziury, lepsze właściwości jezdne i praktyczny schowek (tam gdzie inne motocykle mają zbiornik paliwa) zadecydowały o tym, że będzie to Honda NC750X z DCT. Była jeszcze kwestia modelu, czy kupić z generacji obecnej czy czekać na nowy z 2021. Tu przeważył mój wzrost typowy dla średnio starszego pokolenia, w nowej generacji siedzisko było znacznie niżej, więc na pierwszy motocykl trzeba było nieco poczekać. Kolor? Znowu padło na czerwony (choć wybór kolorów w Hondzie i tak zazwyczaj jest mocno ograniczony), zdecydowała po prostu dostępność, ten miał być w salonie najszybciej. I był.

Nowy NC750X i stary PCX

W pierwszym roku nie pojeździłem zbyt wiele, głównie tak jak skuterem, praca, miasto, działka, no i szkolenia, treningi, szkolenia, treningi, których odbyłem sporo chcąc się nauczyć jeździć (nie, po kursie zdecydowanie nie umie się jeździć, po kursie potrafi się zdać egzamin). Ze dwa razy może pojechałem na Mazury i to było właściwie wszystko z dłuższych tras.

Za to w drugim roku motoholizm ujawnił się pełnoobjawowo. Poznałem trochę ludzi z Klubu NC700/750 Polska, byłem na zlocie NCeków i głównie właśnie z lokalnymi członkami klubu organizowało się wycieczki po bliższej i dalszej okolicy. Wybrałem się też na dalsze szkolenie w Kotlinę Kłodzką oraz na Podlasie, zacząłem też sam zwiedzać okolice w miarę wolnego czasu. I o ile w pierwszym roku przejechałem wcale nie tak małe 5,5 tys. km to w drugim już prawie 20 tys.

Pod koniec roku zmieniłem nieco motocykl. Zaczęło się niewinnie, od chęci zabezpieczenia lakieru folią. Potem doszła myśl o zwiększeniu bezpieczeństwa, staniu się bardziej widocznym dla innych kierowców. Skończyło zaś na całkowitej zmianie koloru motocykla i takich elementów jak kufry, przy okazji także odświeżeniu i dopasowaniu kolorystyki kasków. No i Żółwik, jak nazywam swojego eNCeka zyskał pełnoprawne logo.

Plany na nowy sezon już całkiem bogate, poza tradycyjnymi szkoleniami z jazdy precyzyjnej i szosowej na torze, szkolenie początkowe z enduro (nie pociąga mnie wprawdzie sama jazda po błocie, piachach i kamieniach, czyli w tak zwanym off-ie, ale umiejętności w tym zakresie są przydatne do panowania nad motocyklem w normalnej jeździe po drogach, zwłaszcza w sytuacjach awaryjnych). Będzie też wyjazd w Bieszczady na zlot Klubu NC i w trochę wyższe góry na szkolenie drogowe. A co dalej czas pokaże.

Zobacz również:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *