_

Miała być dziś Wenecja ale … wyszło zupełnie coś innego. Wizja przepychania się przez tłum turystów w 30+ upale, pilnowania kieszeni przed złodziejaszkami, 4h w samochodzie, stania w godzinnej+ kolejce by wejść do katedry na 10 minut jednak była mocno zniechęcająca. Młody dał się przekonać, że to jednak nie jest dobry pomysł, w dodatku dość kosztowny (lubi oszczędzać) i lepiej Wenecję zostawić na jakiś wyjazd dłuższy zimą/wiosną, gdy nie będzie tylu turystów.

A ponieważ miało być bardzo upalnie, prognozy mówiły o +34 po południu więc wysokie góry wydały się pomysłem idealnym. I tak wyszedł wyjazd do Słowenii pod Mangart, gdzie byłem w trakcie szkolenia motocyklowego. Dojazd alpejską serpentyną, więc sama przyjemność (dla mnie oczywiście, choć nie to co motocyklem), na 1900 m n.p.m. jakieś, +18 na termometrze, słoneczko i po prostu przepięknie. Mimo że dość późno przyjechaliśmy miejsce na zaparkowanie auta jeszcze dało się znaleźć.

No i trochę sobie połaziliśmy, na sam Mangart oczywiście nie, zdecydowanie nie nasze to możliwości (wg opisów to już sprzęt alpinistyczny i doświadczenie potrzebne), ale trochę mniejszych górek i punktów widokowych jest do zaliczenia w okolicy.

Tam gdzie dwa tygodnie temu jeszcze leżał śnieg blokujący wjazd wyżej teraz był już tylko szlaban zamykający ten odcinek drogi. Ponoć po obsunięciu części góry geologowie nie dają gwarancji, że dalsza część się nie obsunie, więc droga jest wyłączona w tym fragmencie. Dojście powyżej jest tylko szlakiem pieszym obok schroniska „Koča na Mangrtskem sedlu”. Ale ludzie jak to ludzie, pod szlabanem i na piechotę po drodze, rowerami takoż, a jakże. Cóż, jak ktoś lubi ryzyko, jego sprawa.

Część drogi sobie odpuściłem, kolano się odezwało, familia poszła na Travnik, ja zszedłem na kawę do schroniska. Po drodze tylko (zmotywowany przez grupę ze szkolenia) ulepiłem bałwanka podobnego do tego sprzed dwóch tygodni, mającego za plecaczek instruktora robić.

Wracając zajechaliśmy w Słowenii jeszcze do przydrożnej restauracji coś zjeść. Wysiadając z samochodu dostaliśmy falą gorąca niczym obuchem. Wsiadając później do stojącego w cieniu auta na termometrze było +36, w porównaniu do tych +18 na górze to jednak istotna różnica (i to bynajmniej nie statystycznie).

I jeszcze jedno auć! Dawno nie byłem w wyższych górach (na motocyklowej wyprawie krótko tylko albo w deszczu) i o jednej rzeczy istotnej zapomniałem. Słońce zupełnie inaczej operuje na tej wysokości. Niższa temperatura, chłodzący wiaterek i te kilka godzin wystarczyło bym teraz wyglądał prawie jak gladiator. Prawie, bo ręce mam nasmarowane mocno oliwą i się błyszczą. I błyszczy ten czerwony kolorek spod warstwy oliwy pięknie. Dobrze, że kilka ostatnich dni trochę się jednak zaadaptowała skóra, może się obejdzie tylko lekkim zaczerwienieniem i pieczeniem.

(10-07-2023)

Zobacz również:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *