Oblałem niestety, może nie do końca pała, ale udane toto nie było. Pamiętam w zeszłym roku ćwiczenia na jednym ze szkoleń na torze z awaryjnego omijania przeszkody. Nie szło mi to sprawnie bynajmniej. Starałem się później opanować to szybkie pchnięcie kierownicy by sprawnie ominąć wyrastającą na drodze przeszkodę, ale sam czułem, że to jeszcze nie to, że daleko do jakotakości. A ćwiczyć ten manewr niespecjalnie można poza torem, na ulicy niebezpiecznie, byłoby głupotą ryzykować. Na placu może prędzej, ale to wymaga jednak kilkuset metrów przestrzeni.
No i dzisiaj na drodze przyszło zdawać nieprzygotowanemu egzamin. Sytuacja banalna, jakich na drodze niestety wiele. Jazda przez miasto, ulica dwujezdniowa, dwa pasy w każdym kierunku, natężenie ruchu duże. Ja na lewym pasie, przede mną sznur samochodów i kierowca jednego z nich postanowił się zatrzymać dość nagle i nietypowo na środku skrzyżowania (tak stwierdziła pani, w którą byłem wjechałem). Ten jadący za nim musiał ostro dać po hamulcach, a ja jechałem stety niestety następny.
Oczywiście bezsprzecznym jest (po fakcie łatwo to stwierdzić), że nie zachowałem bezpiecznej odległości. Nie wiem co zadecydowało, chwila nieuwagi, zamyślenia, zagapienie się, mało istotne i trudne teraz do ustalenia. W każdym bądź razie na hamowanie nie miałem szans, starałem się uciec w środek między dwie kolumny samochodów. I prawie się udało, „prawie” jednak jak wiadomo powszechnie czyni wielką różnicę.
Nie przywaliłem czołowo ale zahaczyłem bokiem (czyli Żółwia wystającym gmolem) o hamujący przede mną samochód, trochę mną zachwiało ale udało się utrzymać równowagę. Za skrzyżowaniem zjechałem w zatoczkę, za mną poszkodowana. Dalej w miarę normalnie, bez nerwów, na spokojnie. Ewidentnie moja wina, spisane i podpisane oświadczenie, życzyliśmy sobie miłego dnia.
Straty? Cóż w samochodzie przerysowany bok zderzaka, pęknięty plastik nadkola. U mnie? Zdecydowanie mogło być gorzej i tak w pierwszej chwili to w sumie widziałem. Odpadł deflektor stopy, oberwał halogen, podnóżek-spacerówka. Na spokojnie już podjechałem do serwisu, żeby mechanik sprawdził czy coś więcej jest na rzeczy i powiedział co dalej.


Pierwsze oględziny i zasadniczo największym problemem był ten urwany deflektor, rzecz bez której można na spokojnie jeździć, taki dodatek akcesoryjny. A ponieważ, jak stwierdził mechanik, to nie żaden chiński plastik tylko mocna guma (i swoje kosztująca), więc w pierwszej kolejności kazał mi jechać na miejsce zdarzenia i poszukać.
Znalazłem bez większego problemu, na środku jezdni na skrzyżowaniu. Na moich oczach przejechało po nim jeszcze kilka samochodów. A ile wcześniej? Zapewne sporo. Zebrałem deflektor z drogi, próbę przetrwał w bardzo dobrym stanie, zawiozłem do serwisu.
10 minut może trwało przymocowywanie go ponownie do owiewki, w międzyczasie sam pobawiłem się pożyczonymi imbusami, poprawiłem przesunięte w zderzeniu mocowania halogenów i spacerówek. I wyjechałem z serwisu w pełni sprawnym Żółwiem. Blizny pewnie jakieś będą, wyjdą po dokładniejszym myciu. Ale też nie mam zamiaru bawić się w jakieś dopieszczanie wyglądu, w końcu to pojazd do jeżdżenia a nie eksponat na wystawie do oglądania.

Nauka wyciągnięta, lekcje trzeba będzie odrobić tym razem porządnie. Dobrze, że już wkrótce będzie okazja. Jutro jeszcze szkolenie z jazdy precyzyjnej na placu, więc trochę inna tematyka. Ale wykupione wcześniej szkolenie z jazdy drogowej na torze w następny poniedziałek. I wiadomo co będzie ćwiczone.