W połowie sierpnia, tuż przed długim weekendem, zaplanowana była impreza integracyjna Motopomocnych w Zabłudowie pod Białymstokiem. Nieco ponad 400 kilometrów od Gdańska, odległość już dla mnie niespecjalnie duża, więc nie było opcji nie pojechać, zwłaszcza że zapowiadało się bardzo ciekawie.
Umówiłem się z Arkiem na wspólny wyjazd, spakowany biwakowo (namiot, śpiwór, mata, kuchenka itp.) w kufer i torbę z rana stawiłem się w umówionym miejscu na Św. Wojciechu.
Sama impreza skierowana była do uczestników szkoleń Motopomocnych, bezpłatna, bez specjalnych zapisów, jedynie deklaracja na FB (co jak to zwykle bywa pełne było deklaracji na wyrost) na zamkniętej grupie.
Miejscem zlotu był teren firmy Samasz produkującej maszyny rolnicze, rozległy ogrodzony teren, dużo trawnika przy lasku na namioty, prywatny tor crossowy, naprawdę ogromna i wyglądająca na bardzo nowoczesną fabryka. Infrastruktura na taki zlot wręcz wymarzona, do wyłącznej dyspozycji uczestników dwa z trzech parkingów (długi weekend więc pracowników zbyt wielu nie było), prysznice w biurowcu firmy, cisza i spokój.
Wyjechaliśmy w czwartkowy poranek by nie spiesząc się dojechać w miarę wcześnie. Trasa głównie ciekawszymi drogami bardzo lokalnymi, omijając większe miasta. Jazda na nawigację bywa jednak czasami zaskakująca, za Sorkwitami Tomtom poprowadził na Jędrychowo no i zaliczyliśmy spory kawałek szutru i piachów (jeszcze po powrocie napęd mi skrzypiał). Ja na Żółwiu obutym w opony ze śladem terenowości (tzw. 90/10, 90% asfalt 10% teren) radziłem sobie znośnie, Arek na CBFce miał znacznie gorzej.
Tankowanie w Pieckach, potem przez Ruciane, Pisz, Kolno i dłuższy przystanek na posiłek i kawę zrobiliśmy na stacji w Piątnicy pod Łomżą. Po postoju podchodząc już do motocykli Arek mówi, że mam flaka z tyłu („ale zobacz, że tylko na dole, na górze jest powietrze”). Ja się zabrałem za łatanie zestawem naprawczym (i mi się całkiem skutecznie udało), Arek szukał wulkanizacji motocyklowej (co się nie udało, długi weekend w końcu), jedynie jakiś namiar dostał na warsztat kawałek dalej, w miarę po drodze.
Pojechaliśmy spokojnie dalej planując zatrzymanie i kontrolę ciśnienia na którejś kolejnej stacji za kilkadziesiąt kilometrów. Dojechawszy pod Białystok u mnie z oponą było w porządku, za to Arka motocykl zaczął dziwnie poszarpywać, „zaraził się” najwyraźniej.
Dojechaliśmy jakoś w całości na miejsce, rozbiliśmy się jak należy, zakupy w Zabłudowie zrobione, można było zacząć integrację.
Uczestników było kilkudziesięciu, przekrój maszyn na których przyjechali (albo przywieźli, trudno na jakimś miejskim nakedzie czy crossie z bagażem się zabrać) bardzo duży (widać na początku ostatniego filmu w tym wpisie, mnie raczącego się wczesnym porankiem kawą zaparzoną na turystycznej kuchence również).
Cóż tu więcej napisać, miejsce rewelacyjne, ludzie rewelacyjni, organizacja rewelacyjna więc i pobyt był wielką przyjemnością.
Spróbowałem jazdy enduro, niespecjalnie mi poszło za pierwszym razem (zjechałem z trasy i zawróciłem), za drugim było już zdecydowanie lepiej. Jechałem mniejszym trochę (czemu wszystkie enduraki poza dziecięcymi robią na wielkoludów?), bardziej mi odpowiadającym motocyklem, to zrobiło dużą różnicę. Może nie zostanę fanem enduro, ale szkolenie w tym roku mam zaplanowane, taka jazda sporo daje nie tylko w terenie. Także do opanowania motocykla na asfalcie, zwłaszcza w sytuacjach awaryjnych mocno przydać się może.
Plac treningowy był bardzo duży, na części był rozstawiony jeden z przykładowych torów do zawodów gymkhanowych (zapowiedziane były na koniec zlotu zawody). Ćwiczyć można było praktycznie 24h/dobę i trochę mimo upału tam pojeździłem.
Można było także pod okiem Michała Goździka poćwiczyć schodzenie do podnóżka (albo na kolano), trochę oswoić sobie to mocne pochylanie motocykla w zakręcie. W innej części placu można było poustawiać pachołki i poćwiczyć swoje figury. Były także dostępne pit-bike’i dzięki uprzejmości Goździka i Piotrka, ja sobie darowałem, jeździłem wcześniej, zupełnie mi nie podchodzi jazda tymi maleństwami.
W kolejnej części placu był rozstawiany tor przeszkód, pod okiem głównie Bartka można było slalomować, żabkować, kijankować, zawracać czyli ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. A wieczorami wiadomo, ognisko i integracja dla chętnych do białego rana.
Były także dwie zorganizowane wycieczki po dalszej okolicy połączone ze zwiedzaniem, jedna trasą terenową druga szosową. Ja sobie musiałem odpuścić, terenową z oczywistych względów, motocykl zupełnie nie taki. Drugą ze względów praktycznych, wycieczka była ostatniego dnia, mnie czekał jeszcze powrót do Gdańska, wolałem jechać te 400 kilometrów bezpiecznie wypoczęty. Ale Podlasie na pewno będę chciał odwiedzić i pozwiedzać, może jeszcze w tym roku będzie okazja w drodze na zlot grupy NC w Bieszczadach pojadę trasą wzdłuż wschodniej grany Polski.
W sobotę po południu zorganizowane były zawody w dwóch konkurencjach. Pierwszą była ganianka po szachownicy, bardzo fajne, dużo uczące w formie zabawowej ćwiczenie. Zasady są proste, dwa motocykle, pierwszy prowadzi i dowolnie wybiera trasę, drugi musi jechać śladem. Potrącenie słupka, podparcie się, pomylenie trasy przez ścigającego czy niezgubienie, niewymuszenie błędu przez ścigającego przez minutę (lub inny określony czas) oznacza przegraną. Po rundzie następuje zamiana ról, ścigający staje się ściganym. W przypadku remisu półminutowa dogrywka. Strategie bywają różnie, albo szybka jazda, ucieczka i liczenie na pomyłkę goniącego albo przeciwnie, bardzo powolne ślimakowanie i zmuszenie ścigającego do utracenia równowagi.
Drugą konkurencją była klasyczna motoghymkana na czas, czyli ustawiony tor przeszkód, który należy pokonać w jak najkrótszym czasie. Trasa stanowiła tajemnicę, po jej ustawieniu rozdano mapki z trasą przejazdu i dano pół godziny na jej przejście (na piechotę) i nauczenie się na pamięć.
Dodatkowo uatrakcyjniono widowisko ustawiając dwa równoległe tory i startując dwóch zawodników jednocześnie. Wygrywający (z najszybszym czasem, czasy mierzone laptimerami) przechodził dalej, jak to w systemie pucharowym.
Sukcesu oczywiście nie odniosłem przez zwykłego pecha co oczywiste. W pierwszym przejeździe trafiłem bowiem do pary z Beatą i było pozamiatane przed startem. Liczyć to mogłem tylko na jej pecha, upadek i to, że nie zdąży się pozbierać (choć widziałem jak szybko po upadku się podnosi, podnosi motocykl i jedzie dalej, więc i tak szanse byłyby marne).
No ale skoro w zawodach przegrałem tylko z Beatą, więc w sumie można powiedzieć marketingowo, że byłem zaraz za zwycięzcą. A na poważnie to szósty czas przejazdu w połowie drugiego sezonu na motocyklu uważam za sukces. No i pierwsze miejsce w kategorii motocykli z automatyczną skrzynią biegów (no bo innych startujących niż Żółw nie było).
W czasie pobytu Arek walczył ze swoją CBFką, były konsylia, były próby zdiagnozowania przyczyny usterki, była wizyta w piątek w jakimś czynnym warsztacie. Wszystko jednak na nic, cóż „Hondy to bardzo niezawodne motocykle, no chyba że jest to CBF, tam potrafi alternator padać” okazało się prawdziwe. Do Gdańska Arek wracał pociągiem motocykl zostawiwszy jak się okazało na ponad miesiąc w Białym stoku. A ja wracałem sam, trochę inną ale już tylko asfaltową trasą, bez przygód tym razem. Zahaczyłem między innymi o znany i polecany motocyklistom odcinek Szczytno-Olsztynek.
Na koniec film między innymi z przeglądem motocykli, które były na zlocie i kilkoma świetnymi ganiankami, w których celował motopomocny instruktor Mariusz. A mi pozostaje mieć nadzieję, że będą kolejne edycji motointegracji i że będę mógł na nich być. Bo wybawiłem się niesamowicie, a co się poszkoliłem to moje.