Znowu udało się urlop zaplanować na początku wakacji, przyroda wtedy jest znacznie ładniejsza niż w końcówce, mniej spalona słońcem, trochę jeszcze jakby wiosny widać. I znowu ulubiona Kreta, tym razem po raz kolejny zachodnia jej część, ta bardziej zielona. I tym razem bardzo siga-siga, gdzieś to hasło (takie greckie zachęcanie do slow-life, powolnego niespieszenia się) uwiło sobie gniazdko w umysłach.
Trafiło nam się towarzystwo miłe w osobie germanistki (tak, germanistki mogą być miłe i wesołe, ja też po ogólniaku zasadniczo miałem inne wyobrażenie), sporo razem zrobiliśmy wypadów wynajętym samochodem. Ponieważ latorośl była już w wieku wystarczającym do dalszych wypraw, jeden dzień poświęciliśmy Samarii, wąwóz ma jakiś swój magnetyzm, mógłbym chyba codziennie do pracy przez niego chodzić i nie dłużyłoby się.
Towarzystwo ma także jeszcze jedną wspaniałą zaletę poza samym sobą. Jak się idzie razem na lunch/obiad/kolację gdzieś do knajpki można zamówić znacznie więcej potraw. Takie spokojne próbowanie wielu kąsków wprowadza w powolną rozkosz prowadzącą do ekstazy (tylko niestety wagę potrafi wywindować w tempie iście odrzutowym).