_

Pierwszą przygodę z gwoździem złapanym w drodze opisałem w poprzednim wpisie. Wtedy się udało, dojechałem bez problemu do domu i po długim weekendzie załatwiłem wymianę w wulkanizacji. Co prawda oponę taką można niby naprawiać, była jeszcze całkiem dobra, przejechała raptem 8,5 tys. km i nie powinno zdaniem specjalisty być problemów po fachowej naprawie, ale skoro producenci opon nie zalecają napraw, no to nie będę naprawiał. Zawsze też byłem trochę czarnowidzący, wybierałem się na tor na szkolenia, więc nie chcąc ryzykować wymieniłem na nową. Od razu też po powrocie przegrzebałem trochę internety (szukając między innymi odpowiedzi na pytanie naprawiać czy wymieniać) i zaopatrzyłem się drogą kupna na znanym portalu w zestaw do naprawy opon w drodze.

Co prawda czyniłem to głównie dla spokoju sumienia, w końcu przez 30 lat jazdy samochodami (a mają w końcu opon dwa razy więcej niż motocykl) złapałem gumę wszystkiego chyba ze dwa razy, więc co mnie niby jeszcze może spotkać sobie pomyślałem. Ewidentnie w czarną godzinę.

Zestaw wybrałem niby kompletny, w saszetce, łącznie z nabojami ze sprężonym gazem do podpompowania naprawionej opony by dojechać do najbliższej stacji. Wrzuciłem do niego jeszcze zapalniczkę (walającą się dotychczas w schowku) i scyzoryk wielofunkcyjny. Śrubokręt do wykręcenia śrub i trochę innych narzędzi były w zestawie z motocyklem. Wrzuciłem wszystko do schowka, gdzie miał się starzeć nieużywany.

Wyszukałem też na YT jakieś filmiki pod hasłem „naprawa opony motocyklowej”, obejrzałem przy okazji jeden czy dwa (takie jak poniższy, wszystkie zasadniczo są podobne), nie wydawało się to trudne. Miałem wprawdzie szczery zamiar na starej oponie wypróbować, przećwiczyć to łatanie, ale jakoś tak „zeszło się” i zapomniałem o sprawie.

Minęły raptem trzy miesiące i na początku sierpnia ponownie odwiedzałem wulkanizatora. Tym razem była to skrzywiona felga przedniego koła po uderzeniu w kamień wielkości pięści leżący na drodze (uszkodzenie felgi zauważył kolega w czasie ćwiczeń na placu, doszkalanie w grupie się przydaje jednak). Zdjęcie opony, zawiezienie koła do warsztatu naprawy felg, powrót po odbiorze naprawionego i założona nowa opona (stara miała już najechanych prawie 18 tys. km, nie było raczej sensu zakładać i za parę tysięcy zmieniać ponownie). Pożegnałem się z wulkanizatorem słowami „do szybkiego niezobaczenia”. Khmmm, w czarną godzinę rzucone słowa.

Tydzień później, tuż przed długim weekendem, jechałem z kolegą na Podlasie na spotkanie integracyjne uczestników szkoleń motocyklowych (z Arkiem poznaliśmy się trochę wcześniej umawiając się przez grupę FB na wspólne ćwiczenia na placu). Przejechaliśmy już dobrze ponad 300 kilometrów, po drodze między innymi wyprowadzeni przez nawigację (coś musiałem chyba źle ustawić, niby miała drogi gruntowe omijać, prowadzić ciekawymi dla motocyklisty) zaliczyliśmy kilka kilometrów drogi polnej.

Stanęliśmy na stacji pod Łomżą, wypiliśmy kawę i wracając do motocykli kolega mówi, „ty, ale ty masz flaka”. I za chwilę pocieszająco dodaje „ale zauważ, że tylko na dole, na górze jest ok.” (lubię ten wisielczy nieco rodzaj humoru).

Problem okazał się niemały, bo było już po piętnastej, wszyscy już zasadniczo długim weekendem żyli, znalezienie wulkanizacji motocyklowej w Łomży okazało się w końcu niemożliwe. Gdy Arek pojechał szukać czynnej wulkanizacji w okolicy ja zabrałem się za naprawę. Specjalnie jakoś skomplikowane to nie było, nie musiałem sobie nawet instrukcji odtwarzać w telefonie. Po kolei:
– wykręciłem nieproszonego gościa z opony (niezłe trofeum, upierdliwie trochę szło, teraz dołożyłem cążki do zestawu),
– wyczyściłem wiertłem-skrobakiem dziurę,
– przetknąłem sznur przez dziurę szydła, posmarowałem klejem,
– wkręciłem szydło ze sznurem w oponę,
– wyciągnąłem szydło, sznur mimo obaw został jak miał zostać,
– obciąłem wystającą końcówkę sznura.
Szybko poszło, tylko czyszczenie trochę siły wymagało.

Chwilę odczekawszy spakowałem zestaw, pożegnałem zgromadzoną publiczność, przetoczyłem Żółwia pod kompresor (i to było zdecydowanie najtrudniejsze, strasznie ciężko się toczy załadowany sprzętem kampingowym motocykl na flaku), napompowałem koło. Sprawdziłem na ślinę czy powietrze nie ucieka i czekałem na Arka. Okazało się, że żadnej czynnej wulkanizacji nie znalazł, miał jedynie namiary na jeden warsztat po drodze. Stwierdziliśmy że jedziemy dalej, staniemy po drodze sprawdzić na którejś kolejnej stacji czy opona trzyma ciśnienie i będziemy podejmować decyzję co dalej. I opona trzymała, zwulkanizowała się ładnie, dojechaliśmy na integrację, za to jeszcze w drodze Arka CBFka zaczęła szarpać napędem. „Zaraziła się” jak to określił, no i był problem duży (ale to już inna, dłuższa historia), do Gdańska wracałem już sam.

Ponownie odwiedziłem wulkanizatora (jesteśmy już teraz „starymi” znajomymi) i kolejna nowa opona na tył, tym razem po nieco ponad 10 tys. km. I nie, to jeszcze nie był koniec, odwiedziłem wulkanizację jeszcze po miesiącu, znowu z czymś wbitym lekko z boku. Tym razem jednak obyło się bez napraw, w grubym bieżniku krótki na szczęście kawałek drutu nie spowodował obrażeń.

Oby w nowym sezonie bez takich rewelacji, no ale w razie czego wiem już co i jak, łatwizna.

Zobacz również:

1 komentarz

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *